W moim felietonie chciałbym poruszyć bardzo ważny temat, nad którym teraz pochyla się Ministerstwo Infrastruktury. Nauka jazdy z rodzicem?
„Świetny pomysł” pewnie najbardziej ucieszą się z tego rodzice, którzy podczas pandemii uczyli swoje dzieci wyręczając w tym nauczycieli. Z pewnością byli ,,zachwyceni” tak bliskim kontaktem ze swoimi pociechami, co prawda w tym momencie jeszcze ich to nie dotyczy bo dzieci są za młode, ale w przyszłości tak. W świecie gdzie prawie każdy rodzic wysyła swoją dziecko na różnego rodzaju kursy: nauka pływania, nauka jazdy na nartach, łyżwach, tańce wyszukuje różnego rodzaju aktywności na zajęciach sportowych, płacąc za to nie małe pieniądze profesjonalistom, my chcemy się cofnąć i przerzucić ciężar szkolenia kandydatów na kierowców na ich rodziców i to jeszcze przed egzaminem państwowym.
Już to widzę jak kandydat przesiada się na diesela tatusia i parę razy strzeli mu ze sprzęgła załatwiając koło dwu-masowe, czy też włoży jedyneczkę bez sprzęgła, tudzież zamiast jedynki spróbuje włożyć wsteczny bo przecież w hyundai-u był w tym miejscu. Komunikaty werbalne w stosunku do podopiecznego będą głównym narzędziem reakcji na niebezpieczeństwo, bo przecież klasyczna dźwignia hamulca postojowego, która i tak jest wątpliwym narzędziem które mogło by służyć do wytracenia prędkości, w wielu samochodach zastąpiona jest przyciskiem ręcznym a np. w mercedesie nożnym, więc o hamowaniu nie ma mowy Stres i przerażenie będzie wartością dodaną, a przeżycia długo będzie można opowiadać przy okazji grillowych spotkań.
Policja mówi że nie ma przeciwwskazań by rodzice uczyli dzieci w miejscach poza drogami publicznymi (parkingi, drogi wewnętrzne, drogi polne, place) więc formalny zakaz nie istnieje, ale żeby po drogach publicznych bez prawa jazdy? To już przesada.
Wiem że w niektórych krajach takie regulacje są, ale zostały one wprowadzone stosunkowo dawno i nie jest to popularna forma, bo tych ludzi stać na profesjonalne szkolenie, nas też. Tym ludziom nie trzeba także tłumaczyć i regulować zapisami, jazdy na suwak, korytarza życia, czy też utrzymywania bezpiecznych odstępów pomiędzy pojazdami.
Oni maja to we krwi. Słowiańskiej mentalności łatwo nie zmienimy, dlatego nie można żywcem przenieść takich regulacji na nasz grunt.
Jeśli społeczeństwo usłyszy, że można jeździć z dzieckiem bez prawka to większość nie doczyta do końca, na jakich warunkach, tylko ruszy na podbój naszych dróg, (kto to zweryfikuje) tak jak pieszy wie, że ma pierwszeństwo przy zbliżaniu się do przejścia (bo reszty nie doczytał) „wali„ prosto choćby pod tira. Niech mi ktoś odpowie dlaczego rodzic nie mógłby roztoczyć swojej opieki na dzieckiem, po zrobieniu prawa jazy? Tak jak było kiedyś i chyba jest? Wtedy status kierującego zmienia się, diametralnie mamy do czynienia z kierowcą, który formalnie został zweryfikowany pod względem wiedzy i umiejętności w funkcjonowaniu w ruchu drogowym. Działa ubezpieczenie. Czy dwa lub trzy miesiące robi różnicę, kiedy takie nauki zaczniemy? Chyba że chodzi o te jazdy doszkalające, które są zbyt drogie i biedni rodzice muszą za nie becelować. Wielu instruktorów śmieje się i mówi „niech to wprowadzą zobaczymy jak długo to przetrwa?”. Ja nie chciałbym z instruktorem-tatusiem spotkać się na drodze. Wiem, wiem mówicie że słabo szkolimy, ale na tyle na ile chłonność i percepcja naszych klientów oraz ich zaangażowanie pozwala, robimy co w naszej mocy. Na pewno blisko połowie osób, brakuje około 10 godzin do przyzwoitego przygotowania. Policzę:10 godzin to koszt 1000 zł. Czy o to idzie gra?
Ale jeśli mimo wszystko jazdę z rodzicem po skończonym kursie udałoby się wprowadzić w życie, dobrze byłoby żeby pojazd tatusia odpowiednio wyposażyć w hamulec pomocniczy i lusterka oraz odpowiednio oznakować (1200 zł), drobny przeglądzik na stacji diagnostycznej, wizyta w wydziale komunikacji z dowodem i kartą pojazdu, no i demontaż pedałów już po szkoleniu z 200 zł wyniesie, ach jeszcze zwyżka przy ubezpieczeniu dla osób poniżej 25 roku życia ok. 300 zł. No i jakieś drobne szkolenie w osk dotyczące techniki jazdy. Generalnie przy drugim dziecku inwestycja powinna się zwrócić.
Jednakże jest jeszcze jeden bardzo poważny problem. Ustawa o ubezpieczeniu obowiązkowym, w której osobę kierującą bez uprawnień traktuje się na równi z osobą kierującą pod wpływem alkoholu lub narkotyków (art. 43). W przypadku kolizji lub wypadku ubezpieczyciel w drodze regresu ściągnie wypłacone odszkodowanie ze sprawcy wypadku, oby to nie było świadczenie rentowe, bo komornik będzie stałym gościem tej osoby. Czy warto?
Zwykle jeśli krytykuję to staram się to robić konstruktywnie. Wszystkim nam zależy na bezpieczeństwie i podniesieniu poziomu finalnego szkolenia po kursie. Obecna ilość godzin (30) w bardzo wielu przypadkach nie jest wystarczająca, należałoby ją zwiększyć do 40 oraz zmodyfikować program szkolenia.
W okresie do pół roku, po zrobieniu uprawnień należy nałożyć na młodych kierowców ograniczenia takie jak:
- obowiązek jazdy tylko oznakowanym samochodem z literą „L” na zielonym tle, wielkości 25x25 cm - żeby była dobrze widoczna;
- zakaz przewożenia pasażerów za wyjątkiem osób spokrewnionych;
- zmniejszenie prędkość na drogach „zwykłych” do 80 km/h a na autostradach do 120 km/h.
Uzasadnienie: do większości wypadków w grupie młodych stażem kierowców dochodzi ze względu na przekraczanie prędkości, nieostrożną i ryzykowną jazdę. Pasażerowie – koleżanki i koledzy mają naganny wpływ na zachowanie kierowcy, chęć zaimponowania jest główną przyczyną tragicznych wypadków. Oznakowanie pojazdu literą „L” (umieszczoną za szybą), byłoby sygnałem dla innych kierowców, aby w sposób bardziej wyrozumiały podchodzili do tego uczestnika ruchu, a w przypadku łamania przepisów łatwiej byłoby taką osobę zidentyfikować. To „napiętnowanie” elką zawsze ma charakter dyscyplinujący.
Mam nadzieję że mój subiektywny aczkolwiek żartobliwy ton, obnażający blaski i cienie proponowanego rozwiązania będzie słyszalny przy podejmowaniu decyzji.
Bogdan Sarna (Warszawa)